+9
ineedadollar 16 stycznia 2016 09:37
Jest na świecie miejsce, które pogodzi oczekiwania plażowiczów, pasjonatów archeologii i romantyków chcących podziwiać kolonialne miasta. To położony na południu Meksyku półwysep Jukatan. Miasta założone przez konkwistadorów, ruiny Majów i piękne plaże Morza Karaibskiego. Spędziliśmy tam 15 dni.

To była nasza najdłużej planowana podróż. Od zakupu biletów do wylotu mieliśmy niemal pół roku. Sukcesywnie kreśliliśmy na mapie kolejne miejsca, do których planowaliśmy dotrzeć, a termin wylotu zbliżał się nieubłaganie.

Lecieliśmy linią Air France z Dusseldorfu. W okolicach mam rodzinę, więc nie było problemu z noclegiem. Najłatwiej dotrzeć tam samolotem. A jak najtaniej? Z Poznania pojechaliśmy autokarem Simple Express, z Berlina Eurolines Bussiness. Podróż trwała długo, ale przynajmniej była tania. Wieczór spędziliśmy z rodziną. Duże plecaki, do których wrzuciliśmy repelenty, sprzęt fotograficzny, książkę i trochę ubrań czekały spakowane na korytarzu – rano wylatujemy.



Poranny lot z Dusseldorfu do Paryża minął szybko. Kolejny odcinek to Paryż-Cancun. Czekało nas jeszcze 9 godzin męczarni, turbulencji i rosnącego zniecierpliwienia. Wreszcie lądujemy. Meksyk wita nas wysoką wilgotnością, słońcem i temperaturą około 30 stopni. Odprawa, pieczątki do paszportu i łapiemy ADO z lotniska do centrum.

Na pierwszą noc zarezerwowaliśmy hotel w Cancun. Plan był taki, że skierujemy się bezpośrednio do hotelu, w którym się wyśpimy i z samego rana pojedziemy do Valladolid. Któż by pomyślał, że dwie ulice położone względem siebie prostopadle i w pewnej odległości od siebie mogą mieć taką samą nazwę? Na pewno nie my, więc nazwa ulicy się zgadzała, ale adres mimo naszej dobrej woli nie chciał. Dwugodzinne poszukiwania, rozmowy z kilkunastoma (sic!) mieszkańcami i pracownikami okolicznych hoteli zupełnie wywiodły nas na manowce. Meksykańskie manowce miejskiej dżungli. Na tę prawdziwą przyjdzie nam jeszcze poczekać. Ktoś stwierdził błędny adres na rezerwacji, ktoś błędną nazwę hotelu, bo nikt o takim nie słyszał. W końcu cała rezerwacja została pomazana długopisami i markerami, bo nic nikomu się nie zgadzało. A my dreptaliśmy tak przez trzy godziny w różne strony, oboje z 10-kilogramowym bagażem na plecach. Każdy chciał nam pomóc. Każdy. Problem był taki, że Meksykanin nie odmówi ci pomocy. Nawet kiedy nie potrafi albo nie jest w stanie pomóc, nie odprawi cię z kwitkiem. Na szczęście po trzech godzinach trafiliśmy na kogoś kto dodzwonił się do naszego hotelu i sensownie wytłumaczył nam drogę.

Jet lag. Wstajemy o 12 polskiego czasu, na Jukatanie jest 6 rano. Toaleta i lecimy do sklepu. Wprawdzie sklep jest jeszcze zamknięty, ale po drodze wrażeń dostarczają nam budzące się do życia ptaki. Fantastyczny popis wokalny. W pobliżu jest dworzec. Sprawdzamy godziny odjazdu autobusów do Valladolid. Dobrze, że mówię trochę po hiszpańsku. Źle, że mówię trochę po hiszpańsku. Informacja działa wprawdzie po angielsku, ale tylko trochę. Czyli jak? A no tak, że zadam pytanie po angielsku, odpowiedź otrzymam po hiszpańsku. Wobec tego pytałem już tylko po hiszpańsku, z nadzieją na odświeżenie sobie minionych sześciu miesięcy nauki. Problem w tym, że mój wybitny maestro Mario, kubański native speaker, który uczył mnie języka, nie kontrolował mojej pilności przy nauce liczb. Przez to na początku wyjazdu miałem problem z tym czy odjeżdżamy kwadrans po 12:00 czy o 15:20, albo czy mam zapłacić 17 pesos czy 70 itd.

[W kwestii komunikacji po Meksyku długo rozważaliśmy wypożyczenie auta, ale głębsza kwerenda wybiła nam to z głowy. Albo kiepskie warunki, albo niepewna firma, albo strasznie drogo. Wobec tego zostają autobusy. W Meksyku przyjmuje się podział na primera clase i segunda clase. Pierwsza klasa jeździ szybciej, najczęściej autostradą, obsługuje połączenia bezpośrednie. Na pokładzie jest toaleta i telewizor grający jakiś kiczowaty film z hiszpańskim dubbingiem. Druga klasa jeździ dłużej, czasem prawie dwa razy dłużej. Nie ma toalety. Jest za to o połowę tańsza i zatrzymuje się na żądanie. Cały dalszy wyjazd korzystaliśmy z drugiej klasy. Nie było w niej turystów, a jeśli byli to rzadko. Na dworcach często się dziwiono dlaczego chcemy kupić drugą klasę? Dlatego, że to idealne miejsce do obserwacji uczestniczącej. Można było poznać lokalny folklor i zaoszczędzić przy tym sporo kasy.]
, ,

Odjeżdżamy do Valladolid. Drugą klasą. Po kilku godzinach jazdy z okna autobusu widać już tę kolonialną perełkę. Pytam pasażera obok kiedy najlepiej wysiąść – za minutę – odpowiada. Zbieramy plecaki chybocząc się w każdą stronę, równo z pokonującym kręte i wąskie uliczki autobusem. Wysiadamy. Dziesięć minut spaceru w skąpanych słońcem ulicach i trafiamy do hostelu. Brak tam drzwi wejściowych, jest jedynie okratowane wejście zamykane na kłódkę, bardzo popularne rozwiązanie na Jukatanie. Meldujemy się w czystym, ale nieklimatyzowanym pokoju. Mieszka z nami dwóch bakpakerów z Barcelony, Włoch, który od razu poznał, że jesteśmy Polakami i Rosjanka, która przyleciała na tydzień bez pomysłu co zwiedzić. Hostel przestanie nas zachwycać jeszcze tej nocy, kiedy z błogiego snu obudzi mnie krzyk Judyty z dołu piętrowego łóżka:

-La cucaracha!!!!!!!!!
-Que? tzn. co? Coś Ci się przyśniło? Dlaczego krzyczysz po hiszpańsku „karaluch”, skoro nie znasz hiszpańskiego?
-W moim łóżku jest wielki, okropny karaluch!
-Przyśniło Ci się
-Nie

Zaaferowało się dwóch barcelończyków, dodatkowo zdziwionych hiszpańskim okrzykiem Judyty, ale karalucha nigdzie nie ma. Czuję się trochę głupio, ale każdy miewa koszmary. Nagle coś przebiegło po ścianie. Jest! La cucaracha wdrapał się na górę do mnie. Jak go zabiję klapkiem, to będzie wielka mokra plama, bo senior karaluch mierzy tyle co paczka papierosów. Podczas moich rozważań nad tym jak się go pozbyć, ze spokojem na ręce bierze go jeden z katalończyków i wynosi na zewnątrz. W takich chwilach wszyscy jesteśmy Katalończykami.

Valladolid zachwyca. Ma niepowtarzalny klimat. Co prawda jest tam sporo turystów, ale to nie Cancun czy Playa del Carmen. Budynki są piękne, a miejscowi przyzwyczajeni do takich jak my. Gringos biegających z aparatem wymierzonym niemal we wszystko: piękną architekturę kolorowych kamienic, osobliwości w postaci ołtarzyków, czy stragany ze sprzedawcami owoców i warzyw rozstawione na ulicy w centrum.
, , ,
Udajemy się do słynnej cenoty Zaci, położonej w centrum miasta. Wejście jest dość tanie, a wrażenia niepowtarzalne. Ciepła woda skłania do kąpieli. Zazdroszczę mieszkańcom Valladolid tego miejsca. Po pływaniu głodniejemy. W hostelu polecono nam pewną knajpkę, na którą trafiamy zupełnie przypadkowo. Potrawy smaży się tam na rusztowaniu nad ogniskiem. Kelner pyta nas o sos, ale jego angielski i mój hiszpański utrudniają nam komunikację. W końcu wyciąga z gara chochlę z sosem, po czym każe mi zamoczyć w niej palec i spróbować. Sos pyszny, a chochla? Cóż, ląduje z powrotem w garze! Za jakieś 15 złotych serwuje nam pyszny i sycący obiad. Jak dobrze, że nie ma tam sanepidu, to cudowna knajpka, w której pracują cudowni ludzi serwujący cudowne jedzenie. W Europie jakiś urzędnik przyjąłby sobie za punkt honoru zamknięcie tego interesu. Viva la Mexico! W drodze powrotnej do hostelu zaczepił mnie kloszard bełkoczący coś pod nosem. Na mój widok uniósł brwi i podsumował swoje rozważania pytaniem „¿Verdad?” (Prawda?). „Verdad” przytaknąłem i otworzyłem okratowane wejście do hostelu. Pewne zachowania ludzkie są takie same, niezależnie od szerokości geograficznej.
,
Najedzeni ruszamy na targ, gdzie szukam kapelusza. Słońce staje się nieznośne, co daje mocny argument sprzedawcy. Mój zestaw argumentów jest niezmienny. Zaczynam od tego, że nie jestem amerykańskim turystą. Dodaję, że jestem z Polski, ale niewiele osób wie gdzie leży nasz kraj, więc ostateczny argument to Papież.

-Polska, Jan Paweł II, wie pan kim on był?
-Ooo, najlepszy Papież… – i cena kapelusza spada jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

W podziękowaniu wypada odmówić wieczorem jakąś zdrowaśkę za duszę Karola Wojtyły. Metodą „na Papieża” udało mi się jeszcze obniżyć cenę taksówki i zjednać sobie nowo poznanych rozmówców.

[W Meksyku należy się targować. To ważne. Pozwala to zdobyć szacunek, ułatwia nawiązanie kontaktów. Nie chodzi tu o pieniądze, ale kto nie chciałby zapłacić 10 pesos (2,5 zł) zamiast 5 dolarów?]

Z Valladolid warto wybrać się do Chichen Itza. Jest to najpopularniejszy kompleks Majów na Jukatanie. Jeden z najbardziej znanych rezerwatów archeologicznych na świecie. Wyjeżdżamy z samego rana, bo im później tym więcej turystów. Wczesne wstawanie to absolutna podstawa w przypadku chęci odwiedzenia popularnych turystycznie miejsc.

Po kilku dniach w Valladolid ruszamy do Meridy. Znowu drugą klasą. Jedziemy przez różne pueblas. Są to wsie, które trochę przypominają miasta. Coś pomiędzy. Trzy godziny jazdy i wysiadamy. Merida to miasto zdecydowanie większe. Zatłoczone i mniej klimatyczne. Trudno je „odkryć”, bo wszędzie są tłumy ludzi. Wykupujemy noc w pokoju vis a vis głównego placu. Kosztuje nas grosze. Nic dziwnego, bo trudno znaleźć śmiałków, którzy chcą mieszkać w pokoju, za którym znajduje się wielka dziura z pompą kanalizacyjną. Walory zapachowe nie przemawiały na naszą korzyść. Na szczęście zapach zatrzymywał się na patio i nie docierał do samego pokoju.
, ,
Ruszamy na spacer, jemy obiad i odpoczywamy na ławce. Dzień mija powoli. Po chwili odpoczynku zagaduje nas Meksykanin, który mieszkał w USA. Rozmawiamy po angielsku. Opowiada nam o życiu w San Francisco, o Sisal, z której robione są kapelusze typu panama i hamaki. Byłem pewien, że zaraz wyciągnie coś co ma „akurat” na sprzedaż, ale myliłem się. Po prostu rozmawialiśmy. Wprawdzie namawiał nas na odwiedzenie sklepu prowadzonego przez jego kolegów, ale nie w natrętny sposób. Sympatyczny facet, ale pora się żegnać i pospacerować trochę.

Merida ma fantastyczne centrum, ale im dalej od głównego placu, ratusza i katedry, tym mniej atrakcyjna wydaje się okolica. W zasadzie same sklepy, trochę usług, dużo naganiaczy. Zdecydowanie warto wrócić na ławkę w centrum.

-Kubańskie cygara dla pana!
-Dziękuję, nie chcę przyjacielu.
-„Nie chcę przyjacielu” he he he, mówisz po hiszpańsku?
-Trochę, uczyłem się wprawdzie tylko pół roku, ale coś tam mówię. Jesteśmy z Polski, bardzo podoba nam się Twój kraj

Tak zaczęła się dłuuuuga rozmowa. Była tak długa, bo sprzedawca cygar zrezygnował ze sprzedaży cygar. Przysiadł się do nas na ławkę i w dodatku przeszedł na angielski. Miał 58 lat,czworo dzieci, jedenaścioro wnucząt i bardzo kochał swoją żonę:

-Tylko ona się czasem na mnie złości, wiecie, kiedy za dużo wypiję, ale jesteśmy bardzo szczęśliwi, jesteśmy ze sobą już od 34 lat…
-To piękne, kochać się tak mocno i tak długo.
-Nie chciałbym, żebyście się na mnie złościli, ale my Meksykanie jesteśmy biedni, dlatego staramy się sprzedawać różne rzeczy. Niedługo będą święta, a ja muszę zarobić na mieszkanie, na prezenty… Może chcecie mnie odwiedzić? Moja żona się pewnie zdenerwuje, ale chętnie was ugoszczę.
-Mamy już nocleg, przyjacielu. Jak wam się tu mieszka?
-Jesteśmy biedni, ale szczęśliwi. Jestem potomkiem Majów, wiesz jak nas rozróżnić od reszty Meksykanów? Mamy wielkie głowy. Zobacz – w tym momencie wkłada mi na głowę swój kapelusz, który opada mi tak długo, aż zatrzymuje się na nosie – widzisz? Majowie w Jukatanie są uczciwi, nie kradną i nikogo nie biją. Wybieracie się do Campeche albo Tabasco? Bo tam różnie z tym bywa…

Rozmawialiśmy tak jeszcze z 5 minut i poszliśmy. Każdy w swoją stronę. Dałem mu na pamiątkę jakąś polską monetę. W zamian nowo poznany kompan wciskał mi cygaro.
-Dziękuję, ale nie palę. Lepiej sprzedaj to amerykańskim turystom i zarób pieniądze na święta, powodzenia!

Następnego dnia zbieramy się do Tulum. Siedem i pół godziny jazdy. Całą drogę leje tropikalny deszcz. Dobrze, że nie przepłaciliśmy za szybszą, pierwszą klasę. Tulum dzieli się na dwie części – Zona Hotelara – drogie hotele położone przy karaibkich plażach i miasto – oddalone od plaż i ruin o jakieś trzy kilometry. Wybieramy miasto, które samo w sobie nie jest zbyt urodziwe. Jest za to tanie. W Tulum nie ma autobusów miejskich. Wszyscy korzystają z taksówek lub colectivos (druga opcja na nieco dłuższe trasy). Taryfa z centrum na plaże kosztuje od 70 do 90 pesos. Niby nie majątek, ale szkoda. Pomijając jednak stratę czasu, warto korzystać z taksówek. Dzikie psy chodzą niekiedy małymi stadami, przypomina mi to lata 90. w Polsce.

Rano wybieramy się zobaczyć ruiny w Tulum. To prawda co Lonely Planet pisze o iguanach. Rządzą tam niepodzielnie, są u siebie. Iguany, palmy, Morze Karaibskie, a gdzie niegdzie ruiny kultury Majów. To miejsce jest magiczne, dosłownie, bo nie wiemy jakim cudem mijają nam dwie godziny. Z ruin ruszamy na plażę. Teraz euforia sięga zenitu. Biały piasek, turkusowe morze, a to dopiero plaża publiczna. Ruszamy w kierunku prywatnych, hotelowych. Bez cienia z parasola nie da rady. Dochodzimy do plaży Viva la bella, gdzie za sto pesos wypożyczamy dwa leżaki i parasol przy kawałku pięknej plaży. Zamawiamy drinka i Coronę.
, ,
Kilka godzin błogiego lenistwa i pora się zbierać. Wychodzimy plażą prywatną. Drogę w kierunku centrum zachodzi nam dziki, warczący pies z podniesionym ogonem. Przyspieszam kroku, bo w promieniu 100 metrów widzę taksówkę. Wołam Judytę, ale ona nieruchomieje. Do pierwszego psa dołącza drugi. Oby nie było za późno. Niemal biegnę w kierunku taksówkarza. Zaraz będzie za późno. Szpital, lekarz, ubezpieczyciel – w różnych konfiguracjach zaprzątają mi głowę. Dam radę! Psy przygotowują się do ataku. W tym momencie Judyta zatrzymuje przejeżdżający samochód. Uratowały ją dwie francuskie muzułmanki. Życie bywa zaskakujące, dużo w tym wszystkim symboliki, ¿verdad?

Będąc w Tulum trzeba odwiedzić Cobę. To kompleks trzech zespołów ruin Majów położony 40 minut od miasta. Wybieramy się tam z samego rana. Na miejscu jesteśmy jednymi z pierwszych turystów. Kupujemy bilety, są tańsze niż w Chichen Itza. Po wejściu wypożyczamy rowery – koszty są niskie, a kompleks ogromny. Wrażenia z przejazdu w środku dżungli, rozklekotanym rowerem? Bezcenne. Po drodze widzimy dziką rodzinę małp skaczących po drzewach. Nie wiem czy to my mamy takie szczęście, czy raczej to miejsce jest tak wyjątkowe, ale widok jest nietuzinkowy. Zobaczyć małpę w naturalnym habitacie to coś co zostanie w pamięci na lata. Największe wrażenie robi jednak główna piramida. Ku naszemu zdziwieniu nie ma przy niej turystów. Wchodzimy na sam szczyt. Przy porannym akompaniamencie dzikiego ptactwa, podziwiamy dżunglę, która rozciąga się po horyzont. Mogę sobie tylko wyobrażać co czuli Majowie kiedy, podobnie jak my, o poranku wchodzili na tę piramidę. Stać kilkanaście metrów powyżej drzew. Absolutnie trzeba to przeżyć. Problematyczny okazuje się powrót do Tulum – pierwszy autobus odjeżdża z Coby o godzinie 14. Na osi była 10:30. Po pół godziny czekania, dziełem przypadku zabieramy się taksówką, która działa jak colectivos – zbiera chętnych pasażerów po drodze. Przepłaciliśmy może 15-20 pesos na osobę.

Z Tulum wybieramy się do Akumal. To raj dla amatorów snorkelingu. Nie chodzi wcale o rafę, a o żółwie, z którymi można pływać. Przed wejściem na plaże mijamy budkę opisaną jako informacja turystyczna. Oczywiście informacja turystyczna prowadzi sprzedaż i proponuje nam możliwość pływania z żółwiami za 20 dolarów od osoby. Zmartwieni odpowiadamy, że nie mamy przy sobie więcej niż 10 dolarów łącznie i to w pesos, więc odpuścimy sobie pływanie z żółwiami i posiedzimy na plaży. Oczywiście wszystko okazało się bujdą, bo nie trzeba było płacić nic nikomu. Plaża to strzał w dziesiątkę. Dużo palm gwarantuje komfortowy wypoczynek w cieniu, bez żadnych opłat. Żółwie były, chociaż pływanie z nimi wymaga cierpliwości – jest ich mało i trzeba wypłynąć dość daleko.

Moim marzeniem było spędzenie kilku dni na Caye Caulker. Autobusy ADO, które jadą bezpośrednio z Tulum do Belize City to koszt 500 pesos w jedną stronę. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że Lonely Planet tym razem zawiedzie nas po całości. Zgodnie z planem opartym o informacje z przewodnika chcieliśmy dostać się drugą klasą do Chetumal. To miasto portowe, położone 15 kilometrów od granicy belizejskiej. Stamtąd miały odjeżdżać tanie autobusy prosto do stolicy. Dalej motorówką na wyspę. Piękne. Niestety zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

Całą noc męczyła nas zemsta Montezumy. Smecta nie zdała się na nic. Ale nawet biegunka, głodówka, ból głowy z braku elektrolitów i osłabienie nie były nas w stanie odwieźć od pomysłu zwiedzenia Caye Caulker.

Wyglądając jak nieszczęścia, które chodzą parami około 15 wysiadamy w Chetumal. Montezuma schowała się gdzieś za jedną z okolicznych kamienic i wyczekuje kiedy przeprowadzić kolejny atak. Z dworca idziemy na postój taryf. Pytam o cenę przejazdu pod wskazany adres. Dzień wcześniej zrobiliśmy rezerwację hostelu.

-20 pesos
-20? Ok wsiadamy.

20 pesos to około 5 złotych. Jak to możliwe, że chce nas przewieźć taryfą za 5 złotych? Jedziemy 5 minut, 10 minut, 15 minut. Blednę. Musiałem go źle zrozumieć, pewnie miało być dwieście! W końcu zatrzymuje się. Trzęsącą się ręką podaję mu banknot – 20 pesos.

-Gracias, hasta luego!

Zaniemówiłem. To najtańszy przejazd taksówką w życiu. Jeszcze dzielony na dwoje.
Wchodzimy do hostelu i po zameldowaniu pytamy o najtańszy sposób, którym dostaniemy się na Caye Caulker. Kierownik poleca przyjść za godzinę. Wtedy będzie jego żona, która mówi lepiej po angielsku i wie o Caye Caulker wszystko. Uda się! Musi się udać!

Korzystając z wolnej godziny i informacji od znajomego, który mieszka w Meksyku od lat, wybieramy się po nowe leki. Po powrocie musimy uzbroić się w cierpliwość, żony kierownika jeszcze nie ma. Na korytarzu rozmawiam z poznanym tu amerykańskim turystą. Przypominał trochę Clinta Eastwooda. Miał na oko z 80 lat. Wyglądał jak dumny, inteligentny i trochę… zmęczony życiem człowiek. Wypalony jak papierosy Marly Singer. Szybko się polubiliśmy. Pokazałem mu leki i wytłumaczyłem, że muszę iść je wziąć, bo mam problemy żołądkowe
-Proszę pokazać – chwila niepewności, po co mu to – pomogą panu, jestem amerykańskim lekarzem – uśmiechnął się i oddał mi opakowanie Dipery.
Nie potrafiłem przerwać rozmowy. Ten człowiek miał w sobie coś wyjątkowego. Czarował całym sobą. Swobodą ruchów, szybkością myślenia, doświadczeniem życiowym, sposobem wypowiedzi. Mógłby zostać moim mentorem. W końcu na dole pojawiła się wyczekiwana przez nas deska ratunku. Żona kierownika, bo o niej mowa, zgasiła nasz zapał jak ostatniego papierosa Marly Singer. Autobusy do Belize kursują, ale są prawie dwa razy droższe niż wg LP. Są też inne, tylko trochę droższe niż podaje cennik LP, ale lubią zatrzymać się na granicy i odjechać zostawiając pasażerów z paszportami na odpawie, a zabierając ich plecaki. To był dopiero początek złych informacji. Wyjeżdżając z Meksyku trzeba zapłacić 25 dolarów amerykańskich podatku. Wprawdzie linie lotnicze wliczają ten podatek w cenę swoich biletów, ale i tak trzeba zapłacić. Nawet mając wyszczególnioną opłatę na bilecie szansa na uniknięcie opłat jest 50-50. Przy opuszczaniu Belize powtórka – 25 dolarów podatku. Na domiar złego motorówki kosztują 2x więcej niż miały kosztować. Wszystko się posypało. Poczułem się tak bezradny jak bohater kontrowersyjnej powieści o wymownym tytule „Nie mam ust a muszę krzyczeć”. Jak to jest, że znajdujemy się 15 kilometrów od granicy. 6 godzin od naszego raju, a nic nie możemy zrobić. Po prostu nas nie stać.

Następnego dnia bierzemy taksówkę do centrum, zwiedzamy muzeum Majów i okolicę portową. Robimy zakupy, które są tańsze niż gdziekolwiek indziej na Jukatanie. W Chetumal prawie nie ma turystów. Wracamy do hostelu wymeldować się. W korytarzu spotykam starszego kolegę-lekarza, mówię, że chciałem się pożegnać.

-Może jeszcze się spotkamy – gdybam – długo pan zostanie na Jukatanie?

-Myślę, że długo. Rząd USA zajął mój dom, samochód i cały majątek. Czekam na rozprawę, która odbędzie się w Miami.

Nie miałem odwagi spytać co się stało. Szczerość i swoboda z jaką podał mi te informacje przeraziła mnie. Przypominał mi seryjnych morderców, którzy z twarzą niewiniątka informują policję, że dokonali zbrodni. Pożegnałem się.

Skoro nie udało się z Caye Caulker, wybieramy Isla Mujeres. Karaibska wyspa. Osiem kilometrów długości, od 400 do 800 metrów szerokości. Płyniemy tam z Cancun. Meldujemy się w hostelu i ruszamy na plażę. Podchodzi do nas sprzedawca kokosów. Szaleństwo. Nigdy nie piłem wody z kokosa. Urywam 1/4 ceny i po chwili popijamy słodko-kwaśny sok z kokosa. Tak wyobrażałem sobie karaiby. Cała wyspa jest prawie idealna. Wystarczyłoby przenieść amerykańskich turystów jeżdżących po niej wózkami golfowymi do Cancun i byłoby idealnie. Pozbylibyśmy się zapachu spalin, spadłyby ceny zorientowane na amerykański portfel i upadły wielkie, drogie hotele. To turystyczny kolonializm XXI wieku. Po wyspie poruszamy się wynajętymi rowerami, śpimy w hostelu, który jest mekką hipisów. Dużo tu osób, które tak jak my szukają spokoju i odskoczni od tego co jest w Cancun. To miejsce prosi się o lekką alienację. Wciąż jednak można odkryć w nim miejsca o wyjątkowym klimacie. Szkoda, że Isla Mujeres jest już zamerykanizowana. Dobrze, że tylko częściowo. Zapoznajemy się z lokalnymi legendami na temat handlarza niewolnikami, który nieszczęśliwie zakochał się w lokalnej piękności. Piękność jednak wybrała kogo innego. Ot, ckliwa historia jakich setki, ale wpisuje się w klimat wyspy. Jest tu cudownie.
, , ,
Wieczorem na murze w ogrodzie hostelu zorganizowano projekcję. ,,Król Lew” pod gołym niebem. Mówiąc dokładniej pod gwiazdami i palmami. Zapamiętam to do końca życia. Hostel częstuje nas darmowymi drinkami, jesteśmy zachwyceni.
,
Dwa dni na Isla Mujeres minęły szybko. Ostatnie trzy noce spędziliśmy w Playa del Carmen. Planowaliśmy się już tylko opalać. Pogoda pokrzyżowała nasze plany. Hotel znajdował się w okolicy, w której nie chciałby się znaleźć żaden turysta. Rano kiedy wychodziłem po jogurt i wodę mijałem budynek, który przyprawiał mnie o ciarki. Od rana gromadzili się tam amatorzy opalenizny i koneserzy piwa – czyli wyglądający jak stereotypowi gangsterzy młodzi ludzie bez koszulek z butelkami piwa w rękach. Mierzyliśmy się wzrokiem. Bez wrogości. Badawczo. W Meksyku panuje kult macho. Żaden ze mnie macho, ale staram się szanować lokalne zasady i być kimś więcej niż kolejnym gringo w okolicy. Kto wie, może wszystko pokręciłem i złamałem jakieś niepisane tabu? Sam nie wiem.

Ostatni dzień to wylot z Cancun. Na trzecim terminalu lotniska nie było miejsc siedzących dla osób, które oczekują na odprawę. Kilka godzin czekania, spędziliśmy czytając książki i myśląc co zrobić z kilkoma godzinami, które spędzimy w Paryżu. Jeśli jesteście zainteresowani – zapraszam na mojego bloga na relację jak zwiedzić Paryż w 3,5 godziny.
https://krokwnieznane.wordpress.com/

- jeśli relacja jest przydługa, w przystępnej formie skompresowałem to w krótki filmik.

Dodaj Komentarz

Komentarze (5)

lubietenstan 18 stycznia 2016 18:25 Odpowiedz
fajna relacja :) potwierdzam, że to co Wam powiedziano jest prawdą - niestety trzeba uiścić opłatę 25 dol. od osoby za wyjazd z Meksyku i żadne tłumaczenia nie pomagają - na granicy wisi kartka i tyle; życzę Wam jednak żebyście w niedługim czasie mogli wybrać się do Belize (najlepiej połączonego z Gwatemalą:)) pozdrawiam!
maciej-korona 24 stycznia 2016 23:17 Odpowiedz
Ekstra:) Moze kiedys:)
kag 25 stycznia 2016 00:00 Odpowiedz
super wyprawa !!!
delik 25 stycznia 2016 19:30 Odpowiedz
Super relacja i fajne zdjęcia. Zrobiłem podobną trasę po Jukatanie i nawet praktycznie w tych samych dniach (+ Mexico City i Teotihuacan). Meksyk jest piękny i jeśli kiedyś będę miał możliwość powrotu to na pewno wrócę!
dawid-rams 3 lutego 2016 11:29 Odpowiedz
Taki wypad i nie przygotować się na wydatek 25 USD? :O